Jeden z najmłodszych powstańców – Bogusław Kamola, ps. „Hipek

Był na pewno jednym z najmłodszych żołnierzy powstania warszawskiego, ale zanim założył powstańczą opaskę, długo przygotowywał się do swej roli, którą przyszło mu odegrać w zgrupowaniu „Żyrafa” (Obwód „Żywiciel” – Żoliborz), pluton 227. Już jako 13-latek wstąpił do „Zawiszaków”, którzy dzielnie się spisywali w małym sabotażu, działając szybko, sprawnie i prawie niewidocznie. Znali dobrze warszawskie podwórka, tajemne przejścia między domami, ciemne piwnice i uliczne zaułki. Łącznicy, gazeciarze, roznosiciele ulotek i listów, a także pilnych wiadomości. Niejednego Niemca „wykiwali”, niejednemu sprawili złośliwego psikusa. Przechodzili szkolenia wojskowe, uczyli się obchodzić z bronią, uczyli się musztry i działania w grupach. Chcieli bronić swego miasta. W przeciwieństwie do dorosłych, świadomych tego, co się dzieje i dziać może, nie mieli poczucia strachu, chcieli za wszelką cenę bić „szwabów”.

I oto dziś siedzę z jednym z tych najmłodszych powstańców i słucham jego osobistej relacji. Pan Bogusław Kamola ps. „Hipek” skończył w sierpniu 93 lata i ze spokojem wspomina tamte burzliwe, niebezpieczne i niestety zakończone klęską czasy. Jednak niczego nie żałuje.

To nic, że przegraliśmy – mówi pan Bogusław. – Tak, trzeba było walczyć, choć byliśmy świadomi, że możemy ponieść klęskę. Byłem synem wojskowego, pewnie miałem tę walkę we krwi. Walkę za mój kraj, za moje miasto Warszawę. Tak mnie wychowano w domu, szkole i harcerstwie. W 1940 roku wstąpiłem do „Zawiszaków”, miałem 10 lat, na szczęście wyglądałem na więcej, zostałem więc przyjęty. W 1943 roku przeszedłem do bojowych szkół Szarych Szeregów. Kiedy powstanie się zaczęło, miałem prawie skończone 14 lat, ale 25 sierpnia rozpocząłem już 15. rok życia. Wtedy zostałem przydzielony, a właściwe mój pluton, do oddziału łączności kanałowej. I odtąd byłem „szczurem kanałowym”.

 

Danuta Wernic: To musiało być niezwykle trudne – ciemności, brudna woda, zanieczyszczona ściekami. Jak tacy młodzi chłopcy sobie radzili?

Łączność była konieczna. Chodzenie po ulicach było w czasie powstania niemożliwe, a wręcz niebezpieczne. Znaliśmy kanały i byliśmy przygotowani na takie warunki. Przenosiliśmy tą drogą meldunki, broń, potrzebny sprzęt, a przede wszystkim przeprowadzaliśmy ludzi. Kiedy Starówka traciła siły, wspomagaliśmy ją żołnierzami z Kampinosu. A kiedy Starówka padła, przeprowadzaliśmy tych, co przeżyli, żołnierzy i cywilów, do Śródmieścia. Ruch w kanałach był duży, a Niemcy, którzy sami do nich nie schodzili, pilnowali na górze. Każdy szmer, każdy ruch sprawiał, że wrzucali do kanałów granaty czy chlor, a bywało, że strzelali, jak ktoś się wychylił. Wyjście z kanału nie wchodziło w grę – zawsze mogli stać na górze.

 

Strach bywał?

Przyznam, że rzadko, ale pamiętam taki moment w kanale przy naszym żoliborskim włazie na rogu Krasińskiego i Popiełuszki (wtedy Stołecznej), gdzie blisko był burzowiec, który nas ogłuszał. Tam strach spojrzał mi w oczy i zastanowiłem się, czy na pewno stamtąd wyjdę. Po tych wędrówkach kanałowych wracaliśmy do bazy skonani. W czasie takich podróży dostawaliśmy tylko 12 kostek cukru. Chciało się jeść, a nie zawsze w bazie było co.

 

A jak pan wspomina pierwszy dzień powstania? Mieszkał pan przy Kolektorskiej (Marymont), a zbiórka miała być przy Krasińskiego 20, w waszej „reducie”.

Dotarłem tam dopiero po trzech dniach, moja ulica była zablokowana przez Niemców i kurier z wiadomością o godzinie „W” nie dotarł. Trzeciego dnia, widząc że powstanie trwa, zdecydowałem się na ucieczkę z domu. Bałem się, że mój brat pójdzie pierwszy i ja będę musiał zostać z mamą. Poszedłem jeszcze do piwnicy, gdzie mój tata, który był w tym czasie w Armii Krajowej, schował broń. Wyjąłem dobry pistolet i powędrowałem na swoje miejsce. Wkrótce rozpocząłem życie „szczura kanałowego” oraz dowódcy granatników. Do mamy wróciłem po dwóch latach.

 

Dlaczego tak późno? Jakie były pana losy w tym czasie?

Jak wiemy, powstanie upadło, Żoliborz poddał się jako ostatni. Dostaliśmy rozkaz przedzierać się w kierunku Wisły, po drugiej stronie miała czekać na nas pomoc radziecka – okazała się jednak zdradziecka. Żołnierze, a my z nimi, znaleźliśmy się w niewoli jako jeńcy. Przez Dulag 121 w Pruszkowie dotarliśmy towarowymi wagonami do Niemiec do Stalagu XI (Altengrabow). Tam przeżyłem dwa okresy. Pierwszy w lazarecie dla żołnierzy alianckich, którzy dostawali paczki ze swoich krajów i chętnie się z nami dzielili, więc na głód nie narzekaliśmy. Drugi okres to czas pracy niewolniczej w komandach pracujących w fabryce w Magdeburgu. Praca była ciężka, a jedzenie prawie żadne. Bywało, że puchliśmy z głodu. W tych trudnych warunkach doczekaliśmy końca wojny.

 

Dziękuję panie Bogusławie za wzruszające wspomnienia „Hipka”, który szczęśliwie dożył pięknego wieku 93 lat i tak interesująco potrafi opowiadać o latach swojego dzieciństwa. A teraz chciałabym zapytać o dzień dzisiejszy, to znaczy o Stowarzyszenie Żołnierzy „Żywiciela”, którego prezesem jest Bogusław Kamola. Czy mógłby pan prezes powiedzieć, ilu członków aktualnie liczy Stowarzyszenie?

Wstępnie mogę powiedzieć, że około 30 osób, ale w tej chwili przeprowadzamy weryfikację, więc nie jest to liczba ostateczna.

 

A jak obecnie wygląda wasza działalność?

Skromnie, brak pieniędzy, brak lokalu – to działania nie ułatwia, a bardzo byśmy chcieli się rozwijać. Zależy nam na tym, aby tradycja i wiedza o historii najnowszej była przekazywana młodszym pokoleniom. Tu chciałbym zaznaczyć, że członkami naszego Stowarzyszenia mogą być także osoby z rodzin byłych żołnierzy, ich dzieci i wnuki, jak również sympatycy historii mieszkający na Żoliborzu.

Podjęliśmy działania w tym kierunku, ale na razie wszystko rozbija się o brak lokalu. Miejmy nadzieję, że jakoś się z tym uporamy. Jak na razie spotykamy się, od czasu do czasu, w szkole przy Filareckiej, jeśli udostępnią nam którąś z klas, ale kontynuujemy nasze starania.

Życzę powodzenia.

Danuta Wernic

Wywiad ukazał się w numerze 4/2023 „Życia WSM”.

 

Skip to content