Kownacka – nie tylko od Plastusia (cz. 1)
Rozmowa ukazała się w numerach 2 (401) i 3 (402) „Życia WSM” z 2017 roku.
– Maria Kownacka miała bogatą osobowość. Interesowała się teatrem, kochała przyrodę. Miała wiele talentów. Najbardziej znana jest z postaci Plastusia, ale przez prawie 90 lat życia zrobiła o wiele, wiele więcej – mówi Anna Gruszczyńska, kierownik Muzeum Izby Pamięci Marii Kownackiej.
Bartłomiej Pograniczny: Czytała pani najnowszą biografię Marii Kownackiej autorstwa Olgi Szmidt („Kownacka. Ta od Plastusia”, wydawnictwo „Czarne” – przyp. red.). Jak pani ją ocenia?
Anna Gruszczyńska: Książka jest interesująca, jeśli chodzi o rys historyczny i społeczny epoki, w której żyła Kownacka. Natomiast samo życie pisarki jest pokazane wyrywkowo. W tej sytuacji uzupełnienia wymaga szereg wydarzeń z jej życia.
Skąd Kownacka znalazła się w Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej?
W 1928 roku przyjechała do Warszawy jako oczekująca na mieszkanie w nowopowstałej WSM. Uzyskała je na V kolonii na Starym Żoliborzu. Mieszkała i tworzyła w nim do końca swojego życia. Jest to nieduże mieszkanie, ale była z niego bardzo zadowolona, bo w końcu stała się samodzielna, wcześniej tułała się po rodzinie albo wynajmowała lokum. W dzielnicy znalazła też zespół ludzi, inteligencji żoliborskiej, wśród której mogła się rozwijać. Działała w samorządzie osiedla. Właśnie tutaj zaczęła tworzyć swoją najbardziej znaną postać tzn. Plastusia. Zaczęła od małego artykułu, a właściwie opowiadania o czerwonym ludziku. W ‘31 roku tekst ukazał się w „Płomyczku”. Bardzo zachęcona przez redaktor tego pisma tworzyła dalej cały cykl opowiadań. Z tych wielu małych odcinków powstała w ’36 roku książka „Plastusiowy pamiętnik”. Tak bardzo spodobała się dzieciom, że powstała druga część.
Tym razem Plastuś nie był w mieście, tylko na wakacjach na wsi, zaczął poznawać przyrodę.
To wynikało z szerokich zainteresowań pani Marii. Kochała przyrodę, turystykę, była nawet członkiem Ligi Ochrony Przyrody. To umiłowanie przyrody, a potem przenoszenie jej do swoich dzieł, wynika z jej miejsca urodzenia. Przyszła na świat w dworze rodzinnym w Słupie. Wokół był duży teren, na którym rosły piękne niespotykane gatunki drzew.
Pochodziła z rodziny ziemiańskiej. Jej dziadkiem ze strony matki był Antoni Lesznowski, redaktor „Gazety Warszawskiej”. Z drugą częścią rodziny wiąże się niechętny stosunek do kilku mężczyzn, z którymi Kownacka miała do czynienia, m.in. do ojca i do brata.
Widzę dwie przyczyny tej niechęci. Raz, że mama Marii wcześnie zmarła, w 1903 roku. Mamy jako WSM opiekę nad jej grobem, jeździmy tam co najmniej dwa razy w roku. Natomiast druga sprawa to fakt, że krótko po śmierci matki ojciec ten dwór sprzedał. Maria była najmłodszym dzieckiem. Starsze dzieci, siostry, były już samodzielne. Brat był dorosły. Tak ułożyła się sytuacja, że ojciec nie zajmował się Marią, tylko przekazał ją do jakichś ciotek mieszkających w Krakowie. To były panie niemające własnych dzieci. Metody wychowawcze nie bardzo odpowiadały małej dziewczynce. Maria czuła się porzucona przez rodzinę, ojca. Stąd może ta niechęć. Mało tego, ona przez całe swoje zapiski biograficzne więcej nie wspomina nic o ojcu.
W 1909 roku ciotki wysłały małą Marię na pensję.
Do Warszawy. Po skończeniu nauki dostała pracę w bibliotece Głównego Urzędu Ziemskiego przemianowanego potem na Ministerstwo Rolnictwa. Tam poznała, a właściwie chyba przyjęła ją do pracy pani Maria Dąbrowska (autorka m.in. „Nocy
i dni” – przyp. red.), z którą bardzo się zaprzyjaźniły, i która również ją zachęcała do pisania, widząc jej umiejętności i zdolności literackie.
Trochę wcześniej w Krzywdzie (dziś w województwie lubelskim – przyp. red.) Kownacka próbowała swoich sił jako nauczycielka. Zbudowała tam właściwie całą edukację. Wtedy jeszcze nieoficjalnie, jako że był to czas zaborów, założyła przedszkole, szkołę i placówkę dla dorosłych analfabetów.
W Krzywdzie mająteczek miała jej starsza siostra. Pani Maria była tam gościem. A ponieważ była otwarta na społeczność, a szczególnie na dzieci, to własnym sumptem, w bardzo skromnych warunkach – nie było ławek, nie było podłogi, żadnych pomocy dydaktycznych – zaczęła tworzyć szkołę. Sama pisała opowiadania, czytanki. Opiekowała się tymi dziećmi. Najpierw na czas prac polowych, a potem szkoła zaczęła działać jak prawdziwe pierwsze klasy szkoły podstawowej. Zainteresowali się tym miejscowi ludzie. Dorośli bardzo chętnie korzystali z nauki, żeby móc się podpisać, policzyć i napisać podstawowe rzeczy. Kownacka chciała też zainteresować najmłodszych teatrem, żeby robiły coś jeszcze. Tu teatrzyk, tu jasełka, jeszcze coś, żeby tylko tę społeczność rozruszać. Krótko trwał jej pobyt w Krzywdzie, nie bardzo się podobało władzom, że tu jakaś panienka przyjechała prowadzić „wywrotową” działalność polską.
Ostatecznie Kownacka nie została nauczycielką. Olga Szmidt wskazuje, że to przez problemy z krtanią spowodowane zatruciem formaliną.
Rzeczywiście nie mogła być nauczycielką z racji głosu. Przyznam, że nie znam szczegółowo tematu. Bardzo możliwe, że te cioteczki mogły czegoś nie dopilnować. Sama o tym nie wspominała. Natomiast to, że nie mogła zostać nauczycielką, zrekompensowała jej praca w bibliotece. Mogła tam nie tylko rozszerzyć swoje zainteresowania, ale też poznać szerszy krąg ludzi związanych i z Warszawą, i z literaturą, i z życiem społecznym.
Maria Kownacka drukowała Plastusia w odcinkach w „Płomyczku”. Ciekawy jest też sam sposób rozpoczęcia tej współpracy, bo Kownacka nie trafiła do redakcji z własnej woli.
Któraś z przyjaciółek wysłała jedno z jej opowiadań. Bardzo się spodobało. I przez przypadek, już po wydrukowaniu, pani Maria, miło zdziwiona, zobaczyła że jej praca została doceniona.
Wróćmy do WSM-u. Po otrzymaniu mieszkania Kownacka zaangażowała się w działania Robotniczego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci i wtedy jeszcze bezimiennego teatrzyku.
Późniejszego teatrzyku kukiełkowego „Baj”. Przede wszystkim tworzyła jego program – opowiadania, które były aranżowane na przedstawienia. Teatrzyk miał bardzo wiele wyjazdów. Kownacka opracowała książeczkę stanowiącą instrukcję, jak można stworzyć scenkę do teatru. Druga tego typu publikacja dotyczyła tego, jak tworzyć kukły, w jaki sposób, stosując różnego rodzaju techniki. To była jej pasja. Nie wiem, czy nie bardziej znacząca niż pisanie. Bo to podwójna sprawa. Raz, że tekst pisze, a dwa, że widzi jego efekty: przeniesienie na scenę, radość dzieci i innych odbiorców. Działała w tym teatrze do wojny. Po wojnie teatr „Baj” reaktywowany został jako państwowy teatr, który funkcjonuje do tej pory. Obchodził niedawno 85-lecie powstania. W okresie działalności Kownackiej kierownikiem artystycznym teatru był pan Jan Wesołowski, scenografię i reżyserię przygotowywała jego żona, pani Janina Wesołowska.
I to Jan Wesołowski wymyślił nazwę „Baj” na podstawie jednego z opowiadań Kownackiej.
On był takim „zapowiadaczem”, miał łatwość kontaktu z widownią, urozmaicał występ, żeby dzieci przed spektaklem się nie nudziły. Wymyślał jakieś szarady, konkursy. Miał w sobie niesamowity zapał. Mówiąc jeszcze o teatrze, Kownacka wędrowała po Polsce i bardzo współczuła potrzebującym dzieciom. Trafiła kiedyś do szpitala w Szklarskiej Porębie, w którym przebywały przewlekle chore dzieci. Wymyśliła, że trzeba je czymś zająć – stworzyła teatr „Supełka i Węzełka”. Wystarczyło z chusteczki czy jakiejś szmatki związać trzy różki, doszyć guziczki jako oczka i na paluszku robić sobie teatrzyk. Przeznaczyła na tę działalność bardzo wiele czasu, z ogromnym zadowoleniem.
Przez pierwsze lata publikowała pro bono. Jak jej się udawało utrzymać, skoro tak wiele rzeczy robiła za darmo, społecznie?
Praca w bibliotece Ministerstwa sprawiała, że miała jakieś zasoby finansowe; bardzo możliwe, że skromne, bo wtedy wszyscy skromnie żyli. Poza dużymi książkami wydawała opowiadania okazjonalne. Bo taki duży dział pracy, którym pani Maria była zainteresowana, to właśnie przyroda. Przygotowała sześć tomików opowiadań „Razem ze słonkiem”. W tych przyrodniczych dziełkach dla dzieci jest coś prawie że z Kolberga, bo jest tam: co słychać w przyrodzie, jak nazywają się roślinki, jak nazywają się ptaszki, ale są i zwyczaje ludowe. Dlaczego się tak tworzy, jaka jest ich genealogia. Wydanie dla najmłodszych bardzo spodobało się społeczności, dlatego uznała, że wyda wersję nieco doroślejszą dla dzieci szkolnych. Stanowiła ona pomoc do lekcji przyrody – „Głos przyrody”. Kownacka własnoręcznie zrobiła ilustracje. To bardzo piękne wydanie i w dalszym ciągu jest wznawiane.
Pisarka była nawet członkiem Ligi Ochrony Przyrody. Żeby zainteresować innych, by nie siedzieli za dużo w domu, stworzyła na starym Żoliborzu koło PTTK Renciści. Organizowała wędrówki do Kampinosu, odwiedzanie zakładu dla niewidomych. Na te wycieczki zabierała nie tylko dorosłych, ale i dzieci. I wtedy przy okazji organizowała konkursy przyrodnicze, pytając dzieci, jaki liść należy do jakiego drzewa. I okazało się, że mieszczuchy nie za bardzo odróżniają, co jest co. Koniecznie chciała zachęcać do różnego rodzaju działań, jeżeli chodzi o przyrodę. To samo było w szkołach czy przedszkolu. Na Starym Żoliborzu jest przedszkole wsm-owskie, przy ulicy Suzina, które funkcjonuje od 1934 roku. Z bardzo nowatorskim programem. Przedszkole posiadało swój ogród i zwierzyniec. Właśnie po to, by dzieci poznały przyrodę, otaczający je świat, opiekowały się zwierzętami, wiedziały, co które lubi. Każda grupa przedszkolaków miała wydzielone zagonki. Tam siała roślinki, obserwowała ich wzrost. Dlaczego mówię o tym przedszkolu? Bo ono było na tamtą chwilę wyjątkowe, ponieważ już wtedy miało w programie dalece posuniętą dbałość o dzieci. Na miejscu był lekarz i pielęgniarka. To przedszkole miało wtedy klasę zerową. Wiadomo było, że dzieci już wtedy piszą, rysują, literki liczą.
W programie ważne też było uświadamianie na temat zdrowia i higieny dzieci. Zajmował się tym doktor Aleksander Landy. Ludzie, którzy się nie znali, wzajemnie mogli się spotykać i przekazywać sobie umiejętności. Stworzono kasę chorych. Wtedy już się stosowało wietrzenie sal. Wprowadzono naświetlanie lampami, tran, witaminy.
Dr Landy miał też swoją rolę, jeśli chodzi o łagodzenie sporów między Marią Kownacką a ekipą teatru „Baj”. Maria Kownacka nie znosiła krytyki i skracania swoich tekstów. W biografii jest wspomniana taka scena, w której Maria Kownacka prosi o sąd koleżeński. Doktor Landy rozwiązał spór, stwierdzając, że skoro można przerabiać Szekspira, to można też przerabiać Kownacką.
To były takie chwilowe zadrażnienia. Żyli ci ludzie w wielkiej przyjaźni.
Istotny w twórczości Kownackiej jest niewątpliwie okres okupacji. Nie zaprzestała wtedy działalności. Wydawała dwie gazety: „Jawnutkę”, a potem „Dziennik Dziecięcy”.
Pisma te powstawały, żeby zainteresować dzieci w momencie, kiedy były naloty i niespokojny czas wojenny – żeby nie wychodziły bez opieki. Wydania składały się z tekstu i miejsca na rysunki, które tworzyły dzieci. Były rozsyłane do okolicznych rejonów: na Stare Powązki, na Marymont. Pani Kownacka była redaktorem, utworzył się zespół. Udało nam się odzyskać kilka egzemplarzy, bo przy zawierusze wojennej dużo materiałów zostało zniszczonych. Dzięki współpracy z Muzeum Powstania Warszawskiego odzyskane egzemplarze zostały specjalnie zafoliowane tak, żeby nie uległy dalszej degradacji. Nawet stworzyliśmy kącik poświęcony takiej prasie w Muzeum Powstania.
Kownacka była przeciwna udziałowi dzieci w powstaniu?
Na pewno je przed nim chroniła. Tych małych powstańców było bardzo dużo. To jest bardzo trudny temat i indywidualna sprawa rodziców. Jedni mogli się tymi dziećmi opiekować, ale gdy dom się palił i byli wszyscy zagrożeni, to nie zawsze można było dzieciom zapewnić bezpieczeństwo.
A jak to pismo było dystrybuowane?
Przenosili je dorośli łącznicy i trochę starsze dzieci. Były miejsca przeznaczenia, wiadomo było, że tego dnia w tym miejscu będzie gazeta. A potem, ponieważ tych egzemplarzy było mało – były drukowane na maszynie przez kalkę – przekazywano je dalej. Ewentualnie ktoś sobie zostawił temat i robił własną koncepcję rysunków. To była wielka sprawa, dlatego że to naprawdę było dzieciom potrzebne. Pozwalało na to, że nie wędrowały pod tymi bombami, nie zostawały bez opieki.
Po wojnie, w związku z tym, że Maria Kownacka zaczęła intensywnie publikować, zaczęła też w końcu dobrze zarabiać. Stała się takim źródłem funduszy dla rodziny. Wielu krewnych prosiło ją o pożyczki, a właściwie oczekiwało, że ona będzie ich finansować.
Pani Maria rzeczywiście była sponsorem tej rodziny, ale to musiało wypływać od niej, nie lubiła być przymuszana do jakiejś sytuacji. Bardzo wiele pomagała rodzinie. To jest sprawa kształcenia ciotecznych wnuków, dbania o ich rozwój i warunki mieszkaniowe. Pani Maria przy tym wszystkim była osobą skrupulatną. Zapisywała nie tylko pożyczki, lecz także drobne wydatki. Była uporządkowana i zorganizowana, dlatego lubiła, żeby osoby, które coś pożyczały, były słowne. Mogła powiedzieć komuś, kto przychodził ze zwrotem pieniędzy, że nie trzeba, ale ważne było, żeby ten ktoś przyszedł. Mamy w Muzeum notatnik pani Marii, w którym wypisywała, ile kosztowały poszczególne produkty. Jak robiła przetwory domowe, to zapisywała przepisy kulinarne. Zaznaczała, ile zapłaciła za krawcową i za inne rzeczy. W tym notesie są też pożyczki rodzinne.
Stąd też niechęć do brata, który w końcu swych pożyczek nie spłacił.
Te były wyjątkowo dotkliwe dla pani Marii, dlatego że jego dług to była część podziału majątku, który ojciec zbył. Dorosłe siostry dostały od razu swoje części, natomiast Maria w 1903 roku była niepełnoletnia, miała kilka lat, ojciec zawierzył, dając te pieniądze dla Marii jej bratu. A on je sprzeniewierzył. Chociaż i tu jest cała klasa Marii. Więź rodzinna była dla niej ogromnie ważna. Bo ten brat, nie bardzo dbający o rodzinną fortunę, w momencie, gdy już nie bardzo wiele miał, a przy tym stracił zdrowie, zyskał u Marii opiekę. Tu jest jakaś jej wspaniałomyślność, mimo że została skrzywdzona, bo przez to uszczuplenie środków nie mogła pójść na studia. Mogłaby przecież mieszkać w lepszych warunkach, a nie wynajmować. Miała bardzo skomplikowaną osobowość, chwilami nieprzewidywalną.
Kownacka – nie tylko od Plastusia (cz. 1)
– Marię Kownacką poznałam w latach 60., kiedy zaczęłam pracę w Domu Kultury na Żoliborzu. Dziś prowadzę jej Muzeum. Nasza Izba ma już ponad 30 lat. Co roku mamy bardzo wielu gości – mówi Anna Gruszczyńska z Muzeum Izby Pamięci Marii Kownackiej.
W książce Olgi Szmidt opisana jest miłość Kownackiej do tworzenia lalek. Chodziła po Żoliborzu z pacynkami na rękach i uśmiechała się do dzieci, opowiadała im dowcipy.
Dla nas wszystkich, żoliborzan, pani Maria była sąsiadką. Była osobą, która bardzo interesowała się ludźmi, ale chciała też, żeby ją zauważono. I żeby doceniono jej działania. Z wielką przyjemnością rozmawiała ze spotkanym dzieckiem czy jego rodzicami. Do tej pory mamy w muzeum lalki, które grały w teatrze „Baj”. Pozwalamy dzieciom w trakcie zajęć – stworzyliśmy taką miniscenkę za zasłonką – grać tymi laleczkami.
Społeczność Żoliborza akceptowała takie zachowania czy uznawała je za pewne dziwactwo?
Bardzo nam się wszystkim pani Maria podobała. Każdy się cieszył ze spotkania z nią. My nie odbieraliśmy tego jako dziwacta, to była nasza pani Maria. Kupowała w tym samym sklepie, chodziła do tego samego parku, pracowała w tym samym domu kultury. Jak robiliśmy święto dziecka, to pełno było pomysłów pani Marii. A był zwyczaj, że na święto dziecka każda kolonia była dekorowana przez dzieci. Były pochody z muzyką, strojami. Frajda wielka. Dzieciakom się to bardzo podobało. Dorośli się włączali, czyścili podwórka, gospodarze kolonii, wszyscy razem tworzyli atmosferę tego dnia.
W którymś momencie Kownacka zaczęła tworzyć bajowy świat w rzeczywistości, gdy kupiła „Plastusiowo”.
„Plastusiowo” nabyła po wizycie w szkole w Łomiankach i turystycznej przygodzie w kole PTTK Renciści i zwiedzaniu Kampinosu. Plastusiowo jest na obrzeżu dużego parku Młocińskiego. Miała troszeczkę dosyć swojego mieszkania w letnie upały, miała też odpowiednio więcej lat, dlatego zapragnęła, żeby mieć miejsce na wakacyjny odpoczynek. Działka jest dosyć duża. Był to zupełnie pusty teren, więc zagospodarowanie wymagało i nakładów finansowych, i pracy przy urządzeniu. Teren ogrodzono, wygospodarowano nieduży domek. Pani Maria zaprosiła do współpracy różne osoby, ale szczególnie przysłużył się pan Jan Szymański. Młody człowiek, z przygotowaniem ogrodniczym i twórczym, zagospodarował i rozplanował cały teren. Nawiązała się długotrwała współpraca i sympatia czy takie porozumienie pani Marii z panem Szymańskim. Był później po latach gościem pani Marii w „Plastusiowie”. W domeczku pisarka przyjmowała też rodzinę na niedzielne obiady. Szyld „Plastusiowo”, wypalony na drewnianej desce, zachęcał wędrujące osoby do odwiedzania, czemu pani Maria była bardzo rada. W „Plastusiowie” było ładnie i przytulnie. Dom prowadziła pani Natalia, by pani Maria mogła wykorzystywać czas na tworzenie. Poczęstunkiem u pani Marii w „Plastusiowie”, czy w domu w Warszawie, były koniecznie pierniczki i napój z czarnej porzeczki. Kownacka była bardzo gościnna.
Marię Kownacką poznała pani w latach 60.
Tak, kiedy zaczęłam pracować w domu kultury na Starym Żoliborzu. Tam stworzyliśmy radę programową. To był duży dom. Były w nim zajęcia dla wszystkich grup wiekowych. Bardzo bogata działalność. Jedyny dom kultury w rozrastającej się dzielnicy. Do Żoliborza należały wtedy też Bielany, więc dom kultury obejmował bardzo duży teren. Wypadało po prostu wiedzieć poprzez samorząd i radę programową, czego się od nas oczekuje, co jeszcze dodać. Pani Maria była właśnie w tej radzie. Był też pan Eugeniusz Religa, ojciec profesora Religi, byli państwo Ossowscy. Ci ludzie nie tylko przychodzili na komisje nam podpowiadać, ale uczestniczyli w tworzeniu programu. Działo się dużo. Zakłady pracy dopominały się o organizowanie wydarzeń, żeby integrować społeczności zakładów. I kultura, i sport, i rekreacja, i turystyka. I małe dzieci, i dzieci szkolne. Dla młodzieży szkolnej przygotowywaliśmy cykle przygotowania do matury, np. z literatury. Do współpracy braliśmy wykładowców, bibliotekarzy. To miało ogromną wartość, jednocześnie pomagało młodzieży się rozwijać. Bardzo wiele działań odbywało się społecznie. Ludzie przychodzili i tworzyli, nie pytając o pieniądze. Mieszkańcy bardzo chętnie wnosili odpisy na działalność kulturalną w czynszu. I jednocześnie korzystali. Tu mieli zaspokojone podstawowe potrzeby kulturalne. I dla siebie, i dla dzieci.
Czy w relacjach z Marią Kownacką czuć było, że jest ogólnopolską gwiazdą?
Jakby to powiedzieć. Na pewno. Dorobek niezaprzeczalny. Tyle książek było wznawianych. Wydawcą była „Nasza Księgarnia”, która wtedy była potentatem wydawniczym. Książki były bardzo starannie przygotowywane. Bardzo długo dyrektorem „Naszej Księgarni” był pan Czesław Wiśniewski, człowiek z wielką kulturą. Był chyba nawet attaché kulturalnym w ambasadzie we Francji. Należał do takiego koła przyjaciół Kownackiej, w którym się spotykaliśmy. Wydawcy, jej przyjaciółki, panie z samorządu i członkowie rodziny. Książki pani Kownackiej były w lekturach szkolnych.
Olga Szmidt wspomina, że Maria Kownacka potrafiła uwielbiać daną osobę, ale gdy ta zrobiła coś nie po jej myśli, to zrywała kontakt. Pewnie dlatego często zmieniała testament.
Zmiany testamentu wynikały pewnie z wielu różnych powodów. Nie bardzo wiedziała, komu ten spadek zostawić. Rodzina bardzo rozległa. Bardzo trudno jej było zdecydować. Pani Marii zależało na upowszechnianiu, na wznawianiu jej prac. Musiała znaleźć złoty środek, żeby miała pewność, że jej twórczość nie zamilknie wraz z jej śmiercią. Do tego przygotowywała się bardzo systematycznie, sama tworząc dzisiejsze Muzeum. Nazwała je Izbą. Wszystko jest spisane, skatalogowane – sprawy z wydawnictwami, zaszczyty (medal Przyjaciela Dzieci, odznaczenia spółdzielcze i państwowe), korespondencja służbowa, rodzinna.
Zmiana testamentu prawdopodobnie wynikała z tego, że nie wiedziała, kogo tym obarczyć. Bo to nie jest tylko przyjemność obdarowania. Mogę o tym powiedzieć przez pryzmat spraw, które jako WSM prowadzimy: po pierwsze związanych z funkcjonowaniem Izby, remontami, wyposażeniem. Już nie mówię o umowach wydawniczych, o które dzisiaj trzeba zabiegać, bo wiemy jak jest teraz ciężko. Żeby wznowić taką książkę, to idziemy na targi, rozmawiamy z wydawcami, są promocje książek. To jest sprawa zauważenia nas na rynku. Prawdopodobnie Kownacka nie chciała tym obarczać rodziny. Wybrała Spółdzielnię. Co miała rodzinie przekazać, to przekazała. Właśnie „Plastusiowo”. Rodzina jest w dalszym ciągu z nami w dobrym kontakcie. Robimy zlot szkół i przedszkoli im. Marii Kownackiej. Na te zjazdy przyjeżdża również rodzina: państwo Holniccy i Maliccy.
Dużo pracy ma Muzeum?
Upowszechnianie jej dorobku to ogromne zadanie. Muzeum funkcjonuje już ponad 30 lat. Nigdy nie spotkało się z odmową żadnego z Zarządów WSM. Placówka stanowi filię Muzeum Literatury. Jest wpisana do rejestru kultury i dziedzictwa narodowego. Zarząd uczestniczy i finansuje imprezy odbywające się w placówkach im. Kownackiej. W kraju są 24 szkoły jej imienia i 17 przedszkoli. Współfinansowaliśmy szereg różnych działań, między innymi piękny pomnik Plastusia w Łodzi, plac zabaw „Plastusiowo” w osiedlu Piaski. A z okazji jubileuszu zrobiliśmy coś, co będzie szczególną pamiątką – wydanie jubileuszowe Plastusia z wkładką poświęconą jubileuszowi Spółdzielni. Bardzo specjalistyczne, limitowane wydanie. Z dodanym rozdziałem, jak wygląda Muzeum w tej chwili.
Właśnie, jak ono dzisiaj wygląda?
Teoretycznie jak za życia Kownackiej. Przy czym przeprowadzone są tam remonty, jest odświeżone, jest ładnie. Mebelki pozostały te same. Z kuchni zrobiliśmy miejsce na teatrzyk, a wnękę, która była przeznaczona do spania, przeznaczyliśmy na archiwum zbiorów i korespondencji. Mieszkanie jest malutkie. Pewną niedogodnością jest to, że jest na drugim piętrze domu mieszkalnego. Bardzo gęsto zasiedlone są te mieszkania, bo na jednym poziomie jest pięć lokali. Całość ma 34 metry kwadratowe. Dlatego możemy przyjmować grupy maksymalnie 20 dzieci. Staramy się, żeby wchodziły cicho, by nie przeszkadzać sąsiadom.
Jak są zamawiane wycieczki, to dostosowujemy je do tego, kto przyjdzie. Czy studenci do pisania prac dyplomowych, czy przedszkolaki, czy dzieci szkolne. Spotkania są starannie przygotowywane. Jak robiłam sprawozdanie za poprzedni rok, to okazało się, że odwiedziło nas około 900 osób. Staramy się o upowszechnianie. Zwróciliśmy się do Towarzystwa Przyjaciół Warszawy, by to muzeum włączyć do szlaku zwiedzania Warszawy. W ferie i wakacje mamy dzięki temu wiele wycieczek. A samo to, że można dotknąć książki z lat 30., że można przygotować swój spektakl z kukiełkami zrobionymi przez Kownacką, to jest wielka frajda.
A jak wygląda stan prawny mieszkania, bo w momencie śmierci pani Marii, na Starym Żoliborzu była jeszcze WSM, dziś na tym terenie jest spółdzielnia WSM Żoliborz Centralny.
Zarząd WSM, w momencie uzyskania uprawnień do mieszkania, wystąpił do WSM Żoliborz Centralny z wnioskiem o członkostwo w spółdzielni. Tamta spółdzielnia podjęła uchwałę i wszystko formalnie jest załatwione. Mieszkanie jest wykupione, opłacane.
Ile było dotychczas wydań Plastusia?
Ponad czterdzieści. Były też wydania zagraniczne, w sześciu innych językach. Powstało wydanie niemieckie, francuskie, litewskie, rosyjskie, węgierskie, ale nie ma angielskiego. Jedno z wydawnictw proponuje, ale to na razie tylko propozycja, przygotowanie angielskiej wersji Plastusia z jednoczesnym odmłodzeniem go i dostosowaniem do dzisiejszego świata dziecka.
W ostatnim okresie mamy przepiękne wydania. Samych jubileuszowych jest już trzy. Są różnego rodzaju, albo bardzo starannie zrobione. Starczą dla kilku pokoleń.
Czy na dziełach Marii Kownackiej da się dzisiaj zarobić?
Tak, to są znaczące kwoty. One są gromadzone i nie są od razu wydawane. Idą na utrzymanie muzeum, imprezy. Są na tyle znaczące, że dzięki nim muzeum będzie mogło pracować jeszcze przez wiele lat.
Rozmawiał Bartłomiej Pograniczny